O co chodzi w tym teatrze: recenzje

Przedstawiamy teksty krytyczne, które powstały w ramach projektu edukacyjnego „O co chodzi w tym teatrze”. Projekt rozpoczął się jeszcze w poprzednim sezonie artystycznym. W jego ramach uczestniczki i uczestnicy brali udział w cyklu spotkań, szlifując warsztat i poznając narzędzia przydatne w krytycznym myśleniu o teatrze.
Zajęcia prowadziła Katarzyna Niedurny – krytyczka teatralna, współprowadząca „Podcast o Teatrze”.
Karolina Szomańska
Znane, znane — rodzinna groteska w cieniu Ibsena
Spektakl Very Funny to rodzinna opowieść utkana z losów każdego z jej członków. Obserwujemy ich nie tylko przez pryzmat nadanych ról: matki, ojca, córki, syna, ale przez pryzmat tego, kim są poza rodziną. Badamy granice ich przynależności przez szkło powiększające patrząc na odczuwane przez nich marzenia, lęki, nadzieje, a także mroczne sekrety.
Wszystkie postaci, które widzimy na scenie w dniu pogrzebu Henrika Ibsena ulepione są z tej samej ibscenowskiej gliny, a w tym przypadku z rudawych włosów i podziurawionych swetrów. Nic dziwnego: w końcu wszyscy pochodzą z kart jego dramatów. Zapraszają nas do świata norweskich fiordów, wspólnego śpiewu, a przede wszystkim do zmierzenia się z rzeczywistością, choć pełną upiorów, to jednak podszytą szczyptą komedii. Bohaterowie pozostawieni sami sobie, zgodnie z ostatnią wolą Ojca-Ibsena, próbują poznać się na nowo w srelingowskim wydaniu (ironiczne nawiązanie do ustawień hellingerowskich). Rodzinne tajemnice, których na co dzień nie dopuszcza się nawet do myśli, a co dopiero do rozmów, tutaj zyskują nieograniczoną przestrzeń do zaistnienia. Ich bohaterowie to syn próbujący odebrać sobie życie, matka walcząca o niezależność, a także ta, która na prośbę dziecka podaje mu morfinę, troskliwy przyjaciel rodziny – pedofil, mąż zdradzający żonę z nieletnią kochanką.
Te chodzące archetypy pokazane są nam w upiornym świetle, w rytm podbijającej nastrój muzyki, zaklęte w mechanicznych ruchach aktorów. Jak marionetki powtarzające te same gesty, zacinające się na tych samych słowach, często tych najtrudniej przechodzących przez gardło, skazane są na trwanie w swoim poklatkowym filmie. I choć mogłoby się wydawać, że to tematy odległe, że nas nie dotyczą, to nie są nam one obce. Razem z aktorami zgodnym chórem moglibyśmy powiedzieć: „znane, znane”. A znane właśnie z dramatów Ibsena.
W obliczu przestępstw, mrożących krew w żyłach zbrodni czy czystej groteski (upiornego, spowolnionego tańca i klaskania w dłonie do Lucky, Lucky, Lucky Me Evelyn Knight) wprowadzanie elementów komediowych, takich jak wspólna nauka nordic walking, nawiązywanie kontaktu wzrokowego z publicznością przez aktorów z uśmiechem pełnym żółtych zębów czy liczne przełamania czwartej ściany, skutecznie łagodziło wcześniej budowane napięcie. Dzięki temu spektakl stawał się mniej przytłaczający dla widza. To przeskakiwanie z powagi w niepowagę trafnie uchwytuje absurd, o którym pisał Henrik Ibsen. W rodzinach funkcjonujących wyłącznie na zasadach konwencji ich członkowie, choć latami żyją pod jednym dachem, w gruncie rzeczy w ogóle się nie znają poza obszarem ról, jakie zostały im narzucone. Niezależnie od tego, czy są to domy luksusowe, czy te z kartonu.
Białe światło rzucane na bohaterów oraz nagrania pełniące funkcję retrospekcji sprawiają, że w trakcie tej scenicznej „terapii” możemy uważnie przyjrzeć się postaciom. Niektóre z tak budowanych obrazów – jak moment, w którym cała ibsenowska rodzina po ustawieniu srelingerowskim zastyga w bezruchu przed obiektywem – wprowadzają element wcześniej opisanej śmieszności, skutecznie rozbrajając dopiero co zbudowany nastrój grozy. Jednocześnie takie sceny pozwalają poczuć się widzowi bliżej aktorów: gdy ich twarze znajdują się tuż przy kamerze, oglądane w dużym zbliżeniu, pożegnalne wyznania kierowane wprost w obiektyw nabierają bardziej osobistego, a może nawet szczerze intymnego charakteru.
Podobną rolę miały zapewne spełniać fragmenty rozmów video między aktorami. I jakkolwiek dobre nie byłyby pozostałe rozwiązania techniczne w Very Ibsen (np. otwierające sztukę sceny porodu różnych gatunków zwierząt, ujawniający się na początku przez głośniki narrator czy podkładane głosy w trakcie hellingerowskich ustawień), zastanawia mnie, w którym momencie natłok cyfrowych zabiegów zaczyna być po prostu nadmiarem.
Nagrane fragmenty rozmów na pewno wpisywały się w narrację przypominającą nam o tym, że każdy poza rodziną (a w tym przypadku poza spektaklem) jest po prostu kimś: z określonymi marzeniami, myślami i planami. Obserwowany przez nas bohater jest w życiu prywatnym po prostu aktorem.
Jednak warstwa metateatralna została wprowadzona już wcześniej przez Norę-Heddę, czyli Joannę Matuszak, oraz Helmera, granego przez Michała Lewandowskiego. Za pomocą sportowego kijka pełniącego rolę wskaźnika objaśniali oni i porządkowali skomplikowane relacje między bohaterami. Ten zabieg był w pełni wystarczający, a przy tym wykonany z wyczuciem i stylem. Przełamywanie czwartej ściany oraz bezpośrednia interakcja z publicznością wywoływały liczne uśmiechy i skutecznie budowały porozumienie z widzem.
W porównywaniu z tym zabiegiem wyświetlane elementy rozmów video między aktorami wydają się raczej rozpraszające niż użyteczne... A przecież ważne jest, by spektakle były jak najbardziej zrozumiałe, co mnogość elementów niekiedy może utrudniać, jako że buduje kolejną, trudną do zrozumienia warstwę interpretacyjną. I jakkolwiek dobrze wyświetlone urywki prywatnych rozmów mogły sprawdzać się w innych, wartych uwagi spektaklach z cyklu Very (…), tutaj niestety stanowią przerost formy nad treścią.
A co do kostiumów. Uświadamiają, że bohaterowie naprawdę ulepieni są z tej samej gliny, czy w tym przypadku: z rudawych włosów i nordyckich swetrów (tych gryzących najbardziej). Rzeczywiście jest tak, że „on ma to po ojcu, ten po matce, a tamta po dziadku” – i, jak to się mówi, co w rodzinie, to nie zginie. Bo faktycznie trauma przechodzi z pokolenia na pokolenie. Chce się z niej wyrwać – jak Oswald czy Hedda (w znakomitych kreacjach, podobnie jak cały zespół, Kacpra Kujawy i Joanny Matuszak) – wyjechać, uciec, bo choć rodzinę się kocha, nie ma ona prawa do całego człowieka. Ten ibsenowski fatalizm egzystencjalny znajduje w spektaklu swoją odpowiedź w momencie wyjścia bohaterów. Każdy zostawia ułamek siebie, zabiera to, co dostał – rudość i odrobinę wewnętrznej zgnilizny – i zamyka za sobą drzwi, by napisać własną sztukę na nowo.
Reżyseria, choreografia i koncept scenografii: Dominika Knapik
Tekst, dramaturgia, wideo: Patrycja Kowańska
Muzyka i udźwiękowienie: Szymon Lechowicz
Kostiumy: Klaudia Hegab
Reżyseria światła: Wolfgang Macher
Scenografka wykonawcza: Karolina Grygier
Asystent reżyserki: Kacper Kujawa
Konsultacja wokalna: Sandra Klara Januszewska
Inspicjentka: Magdalena Kaźmierska
Obsada: Arkadiusz Buszko, Julia Gadzina, Iwona Kowalska, Kacper Kujawa, Michał Lewandowski, Joanna Matuszak
Katarzyna Kojło-Naparzewska
Bo wszyscy Norwedzy, to jedna rodzina
Wszyscy wiemy, co znaczy very, ale czy tak samo wiemy, kim był Ibsen? Niekoniecznie… Dziś u nas ta niewiedza jest całkiem zrozumiała. Tymczasem w Norwegii Henrik Ibsen jest silnie zakorzeniony w kulturze i uznawany za jednego z najważniejszych dramatopisarzy. A w dodatku w swoim czasie wywarł znaczący wpływ na scenę teatralną. Czy jednak dziś, na naszym rodzimym podwórku, spektakl inspirowany Ibsenem może okazać się „very”?
Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta, ponieważ spektakl w reżyserii Dominiki Knapik okazuje się niezwykle przewrotny. Minimalistyczny i jednolity w obrazie, ale bogaty w treści. Zabawnie groteskowy i prosty w formie, ale mówiący o najgorszych przeżyciach i traumach. Grany z lekkością, pod którą wyraźnie widać ciężar pracy i zaangażowania aktorów.
Przewrotność twórczyń: reżyserki Dominiki Knapik i dramaturżki Patrycji Kowańskiej widać już w pierwszych minutach przedstawienia. Na początku, jeszcze w trakcie wchodzenia publiczności wyświetlany jest zapętlony film ukazujący narodziny różnych zwierząt. Po nich pojawia się wnikliwie udokumentowany akt narodzin człowieka (brudnego, obślizgłego i wręcz odpychającego bąbelka). To wtedy rozpoczyna się właściwy spektakl.
Scena narodzin zostaje zderzona ze śmiercią tytułowego Henryka Ibsena. Można pomyśleć: kończymy gdy się jeszcze dobrze nie zaczęło? Nic z tego. Ten spektakl nie jest laurką dla klasyka norweskiego dramatu, ale pretekstem do wiwisekcji traum i problemów szeroko rozumianej rodziny.
Wraz ze śmiercią Ibsena, na scenie po kolei pojawiają się jego dzieci, czyli bohaterowie dramatów. Przerysowane ruchy towarzyszące wejściu każdej z postaci poprzedza dźwięk skrzypiących, kartonowych drzwi. Ta prosta, a zarazem pomysłowa scenografia, w której to karton gra główną rolę od razu wprowadza do opowieści element humoru. Szóstka bohaterów widzi siebie na pogrzebie po raz pierwszy, chociaż niektórzy wydają się sobie dziwnie znajomi. Ta sytuacja uświadamia im, że nie wszystko pamiętają ze swojej przeszłości, że część z ich wspomnień została wyparta.
By rozwiązać ten problem chcą skorzystać z ustawień „srellingerowskich” (nawiązanie do ustawień hellingerowskich) i odtworzyć trudne wspomnienia (skomplikowane relacje seksualne, choroby, zdrady, samotność, śmierć zdarzająca się w tej rodzinie w różnych odsłonach, w tym samobójcza).
To sprawia, że zamiast szóstki bohaterów na scenie pojawia się cała galeria postaci z dramatów Ibsena, a widz może w błyskawicznym skrócie poznać ich historie. Przeskakujemy przez Dziką kaczkę, Heddę Gabler, Norę, Upiory, Budowniczego Solnessa czy Johna Gabriela Borkmana. Spokojnie, przed wizytą w teatrze nie trzeba nadrabiać zaległości z twórczości Norwega. Nawet jeśli ktoś pogubi się w historiach bohaterów, pod koniec spektaklu Joanna Matuszczak brawurowo wyjaśni, kto jest kim, z kim i dlaczego, bo te koligacje krzyżują się niczym drzewo genealogiczne Forresterów z Mody na sukces.
Zarówno laicy, jak i znawcy dramatopisarza znajdą w spektaklu wiele powodów do śmiechu. Pomimo trudnych przeżyć przedstawianych postaci, cały spektakl bazuje na zdystansowanym i ironicznym humorze. Tempo przedstawienia jednak nie ułatwia widzowi znalezienia chwili na refleksję ani zastanowienia się, z czego tak naprawdę się śmiejemy.
Ważną częścią spektaklu są scenografia (Karolina Grygier) oraz kostiumy (Klaudia Hegab), których autorkom należą się ogromne gratulacje.
Cały pokój, w którym się znajdujemy zbudowany został z kartonu. Kartonowe są spleśniałe ściany, drzwi, meble (w tym posklejane taśmą krzesła) oraz zakurzone i w pajęczynach trofeum z głowy jelenia. To powoduje, że już na wejściu zostajemy przeniesieni do miejsca, w którym niekoniecznie chciałoby się przebywać.
Na tym tle wyraźnie widoczni są wszyscy bohaterowie w rudych perukach oraz kostiumach utrzymanych w odcieniach błękitu i brązu. W każdy z kostiumów wkomponowany jest norweski sweter. Mimo podobieństwa każdy strój pozostaje jednak niepowtarzalny i ma oryginalny krój podobnie jak charakterystyczne okulary przeciwsłoneczne bohaterów.
Bo wszyscy uszyci jesteśmy z tych samych bolączek, doświadczeń i uczuć, choć każdy na swój własny, niepowtarzalny sposób. Ta historia nie opowiada o rodzinie wyrastającej z jednego drzewa genealogicznego. Ta historia jest o nas wszystkich.
Po spektaklu w widzu może kłębić się szerokie spektrum emocji, od rozbawienia po refleksję, ale również może narodzić się chęć do sięgnięcia po dzieła Henrika Ibsena – autora, którego popularność ustępuje jedynie Szekspirowi.
Reżyseria, choreografia i koncept scenografii: Dominika Knapik
Tekst, dramaturgia, wideo: Patrycja Kowańska
Muzyka i udźwiękowienie: Szymon Lechowicz
Kostiumy: Klaudia Hegab
Reżyseria światła: Wolfgang Macher
Scenografka wykonawcza: Karolina Grygier
Asystent reżyserki: Kacper Kujawa
Konsultacja wokalna: Sandra Klara Januszewska
Inspicjentka: Magdalena Kaźmierska
Obsada: Arkadiusz Buszko, Julia Gadzina, Iwona Kowalska, Kacper Kujawa, Michał Lewandowski, Joanna Matuszak
Katarzyna Kojło-Naparzewska
Kiedy wszystko huczy wokół (...) to tańcz*
Przechodząc przez próg Teatru Współczesnego w Szczecinie, przenosimy się do lat dwudziestych XX wieku. Nie stoimy już na gwieździstych alejach Szczecina, lecz Paryża, a tam spotykamy Claude Cahun i Marcel Moore: dwie queerowe, surrealistki i aktywistki. Poznajemy ich otoczenie: rodzinę i znajomych oraz nastroje społeczne.... bardzo podobne do aktualnych. Niepokój, lęk, poruszenie i nieufność do obecnych czasów i do ludzi.
Dlatego podczas spektaklu były chwile, w których aktualność dialogów szczególnie mnie poruszała. Były jakby żywcem wyjęte z aktualnych mediów.
Nasze bohaterki w pewnej chwili stają przed decyzją: zostać w stolicy i walczyć o to w co wierzą; czy wyjechać i zadbać o siebie i związek. Ostatecznie przeprowadzają się na wyspę Jersey, jednak i tam po pewnym czasie dogania je rzeczywistość w postaci II wojny światowej. W takich okolicznościach ich aktywistyczna natura nie daje o sobie zapomnieć. Dziewczyny... a w zasadzie już dojrzałe kobiety zaczynają podrzucać nazistom demobilizujące ulotki podpisane „żołnierz bez imienia” z dopiskiem „podaj dalej”.
Ważnym elementem spektaklu, a zarazem życia bohaterek są fotografie. W trakcie przedstawienia można zobaczyć kilka autentycznych zdjęć francuskich artystek. Fotografia stanowiła istotną część ich twórczości, a analogowy aparat towarzyszył im przez całe życie. Te krótkie prezentacje zdjęć pełnią w spektaklu funkcję pauz, oddzielających poszczególne etiudy z ich życia.
W role Claude Cahun i Marcel Moore wciela się 8 aktorek. Pary wymieniają się w zależności od okresu życia bohaterek. Łatwo je rozpoznać, ponieważ tylko one noszą na scenie kolorowe ubrania. Rodzina, znajomi i sąsiedzi zawsze są ubrani w czarno-białe kreacje. Sądzę, że ten zabieg nie tylko miał na celu wyróżnienie ich z tłumu, ale również podkreślenie ich wyjątkowości. Patrząc na to, jak bardzo okupantom zależało na rozbiciu konspiracyjnej grupy (czyli dwóch kobiet) zajmującej się kolportażem ulotek, to trudno się z tym nie zgodzić.
Scenografia ma charakter umowny i minimalistyczny. Zasłony z falowanej blachy przyciągają uwagę i stają się jednym z kluczowych elementów spektaklu, łącząc pozornie przeciwstawne jakości: delikatność i zwiewność zasłon z twardością oraz ciężarem metalu. Innym interesującym rozwiązaniem są kwiaty wyrastające z głębi sceny na płótnie – pojawiają się w momencie, gdy dziewczyny wyprowadzają się do Jersey, subtelnie dopełniając wizualną narrację spektaklu.
Zinterpretowałam ten moment jako wzrost, uwolnienie i rozkwit związku bohaterek. Claude i Marcel znalazły swoje miejsce na Ziemi. Natomiast od znajomego usłyszałam, że zostały wyrwane z korzeniami, bo opuściły swój dom, rodzinę i znajomych. Jak widać, rosnące kwiaty również okazały się elementem łączącym przeciwległe bieguny.
W spektaklu pojawia się moment, w którym aktorki wychodzą do publiczności i rozdają wcześniej wspomniane ulotki w formie naklejek. To ciekawy gest, który działa jednocześnie jako pamiątka ze spektaklu, ale także jako potencjalny pretekst do dalszej rozmowy i refleksji nad przedstawieniem.
Pomimo tego, że pomysł na spektakl oraz jego realizacja są ciekawe m.in. dlatego, że można szukać podobieństw pomiędzy latami 20. dwóch różnych wieków, albo skupić się na interpretacji symboli, trudno jest mi napisać, że polubiłam te bohaterki. Etiudowa forma przedstawienia utrudniała powstanie więzi pomiędzy widzem, a postaciami. Jednocześnie muszę przyznać, że były to ciekawe, wyprzedzające swoją epokę kobiety. W czasach mediów społecznościowych odnalazłyby się jak ryba w wodzie. Miały własne przekonania i silny charakter, który pozwolił im na znalezienie własnej formy walki w czasie II wojny światowej.
Najbardziej przywiązałam się za to do postaci kota, granego przez Marię Wójtowicz. Będąc obserwatorem i komentatorem wydarzeń, jednocześnie udało jej się pokazać koci wdzięk, niezależność i.... dominację nad człowiekiem. Przynajmniej w kocim rozumieniu.
Niezależnie od tych wszystkich wątków głównym tematem tego spektaklu jest miłość, a przesłaniem to, by nie zwlekać z jej okazywaniem. Dlatego trochę szkoda, że całe przedstawienie Olgi Ciężkowskiej i Julii Nowak nie chwyciło mnie za serce, ale za to dało do myślenia.
* tekst piosenki Walcz zespołu Organek
Reżyseria, tekst: Olga Ciężkowska
Tekst, dramaturgia: Julia Nowak
Choreografia: Ana Kuszarecka
Muzyka: Magdalena Dubrowska
Kostiumy: Jan Bačynsjkyj
Scenografia i wideo: Michał Dobrucki
Reżyseria światła: Jędrzej Jęcikowski
Współpraca kostiumograficzna: Marko Saidov
Asystentka reżyserki: Maria Wójtowicz
Inspicjentka: Anna Pawicka
Obsada: Barbara Biel, Maria Dąbrowska, Adrianna Janowska-Moniuszko (Nina Potapowicz / gościnnie), Grażyna Madej, Krystyna Maksymowicz, Magdalena Myszkiewicz, Ewa Sobiech, Magdalena Wrani-Stachowska, Maria Wójtowicz, Beata Zygarlicka
Katarzyna Kojło-Naparzewska
Wizje*
Szczecin na mapie kulinarnej Polski wyróżnia się dwiema potrawami: pasztecikami i paprykarzem szczecińskim. Oba te specjały pojawiły się w mieście w czasach PRL-u i przetrwały do dziś. Miały swoje wzloty, upadki, a przepisy na nie podlegały modyfikacji. A jaki paprykarz podaje nam Teatr Współczesny w Szczecinie? Przekonajmy się.
Michał Kmiecik (autor tekstu) serwuje nam wieloskładnikowy miszmasz, natomiast szef kuchni w postaci reżysera Marcina Libera tworzy z tych składników danie wyjątkowo smaczne, chodź nie raz pikantne (dla delikatnego podniebienia może to być ciężkostrawne). Całość podawana jest w anturażu różnorodnych utworów skomponowanych przez Marcina Macuka.
Przyjrzyjmy się bliżej składnikom tego spektaklu. Co kryje się pod wieczkiem puszki paprykarza?
1. Zabawa słowem: Papryk Vega, Olga Paprykarczuk, Albert PapryCamus, David Paprykalynch.
2. Mnogość wątków:
- wątpiący w siebie dramatopisarz, w kryzysie twórczym;
- córka martwiąca się o ojca i ojciec, o którym dzieci zapomniały;
- samotny w dniu swoich urodzin Sylwester, którego święto przypada w najhuczniejszą noc w roku;
- paprykankę, którą porywają kosmici i krzyżują jej dziecko z pasztetem podlaskim;
- męża paprykanki, który dowiaduje się, że jego dziecko nie do końca jest jego;
- kraksa, w skutek której powstaje przelotny romans;
- służbę zdrowia, która z pewnością komuś służy, ale czy aby pacjentom?;
- grupową psychoterapię i spojrzenie w głąb puszki, bo sami przyznajcie: czy te wszystkie wydarzenia mogą być dla paprykarza obojętne?
3. I przede wszystkim nawiązania do Szczecina: Pogoń Paprykarz, Łona, Teatr Polski, Teatr Współczesny i Jakub Skrzywanek.
Michał Kmiecik i Marcin Liber zaserwowali nam przedstawienie, w którym do fabuły należy podejść ze sporym dystansem i poczuciem humoru. Zresztą sami ostrzegają przed tym w piosence Sens. Mimo tego, wszystkie porozrzucane wątki, które mogą doprowadzić do bombażu głowy, finalnie się łączą i domykają.
Spektakl cechują szybkie tempo, lekkość, dystans i ironiczno-groteskowy dowcip. Nawet pstryczki w nos wymierzone w aktualne trendy w teatrze odebrałam jako napisane z sercem i serdecznością. Autorzy wytykają innym nad wyraz poważne podejście przy tworzeniu spektakli i analizowanie traum bohaterów. Szydzą też z rosnącej popularności musicali (a rapujący aktorzy to dla nich ZŁO w czystej postaci), chociaż sami co chwilę tańczą i śpiewają piosenki, które wpadają do uszu i natychmiast dostają się do podrygujących nóg.
Autorzy nie tylko rozliczają obecne sceny teatralne, ale pokazują również, że o lękach w wydaniu wszelakim można opowiadać poprzez śmiech. Widzowie żywo reagowali na żarty padające ze sceny. Zwłaszcza bawiły te odnoszące się do Szczecina.
Uśmiech na twarzy mogą wywołać także kostiumy. Aktorzy ubrani są w okrągłe puszki, które ograniczają ich ruch..... a mimo to tańczą w nich i unoszą się nad sceną, tworząc kolejne groteskowe sytuacje. Nie można ich jednak bagatelizować, bo pod ich wieczkami kryje się niespodzianka, która może zaskoczyć widza.
Nadnaturalny i fikcyjny klimat spektaklu dopełnia scenografia utrzymana w metaliczno-czarnej kolorystyce. Bardzo dobrze współgra ona ze zmieniającym się oświetleniem, a lustrzana podłoga tylko podbija ten efekt.
Więc jak finalnie wypada teatralny paprykarz szczeciński?
Już nikt nie będzie mógł powiedzieć, że paprykarz to pulpa z byle czego. Jakość użytych składników sprawia, że przewiduję mu status docenionego towaru eksportowego naszego miasta.
Ode mnie — trzy gwiazdki Michelin.
* tytuł piosenki Miuosha
Reżyseria: Marcin Liber
Tekst i piosenki: Michał Kmiecik
Scenografia, kostiumy i światło: Mirek Kaczmarek
Choreografia: HASHIMOTOWIKSA
Muzyka: Marcin Macuk
Przygotowanie wokalne: Sandra Klara Januszewska
Asystent reżysera: Wojciech Sandach
Inspicjentka: Jolanta Szadkowska
Obsada: Julia Gadzina, Maria Dąbrowska, Magdalena Wrani-Stachowska, Maria Wójtowicz, Konrad Beta, Adam Kuzycz-Berezowski, Arkadiusz Buszko, Kacper Kujawa, Maciej Litkowski, Wojciech Sandach, Konrad Pawicki
Katarzyna Kojło-Naparzewska
Harder, Better, Faster, Stronger
Te cztery słowa z piosenki Daft Punk mogą stać się hasłem przewodnim spektaklu Giselle, tańcz!. Reżyserka Anna Obszańska zabiera widzów do świata baletu. Miejsca, które zna bardzo dobrze. Czy jednak ta opowieść skierowana jest wyłącznie do wąskiego grona odbiorców zainteresowanych klasycznym stylem tańca?
W pierwszej scenie spektaklu widzimy postacie nieruchomo zwisające z ustawionych na scenie drążków, które nagle ożywają, gdy do sali wchodzi reżyser spektaklu. Szybko ubierają swoje stroje i stają gotowe do ćwiczeń.
Po chwili wbiega zdenerwowana pianistka, która ma akompaniować próbie. Jej nieporadne zachowanie rozdrażnia jednak reżysera, więc zostaje przez niego odprawiona do innych prac.
Od tego momentu zaczynają się zajęcia. Pozycja pierwsza, druga, trzecia i zmiana.
W pewnej chwili do grupy dołącza Baletmistrz. To on ma zagrać w przedstawieniu głównego bohatera. Po zachowaniu dziewczyn widać, że go podziwiają. Od tej pory kandydatki do głównej roli już nie tylko próbują sprostać wymaganiom reżysera i prześcignąć rywalki, ale również przypodobać się Baletmistrzowi. Natomiast on traktuje je przedmiotowo. Testuje je i sprawdza. Widzimy jednak, że najchętniej sam stałby się jedynym głównym bohaterem spektaklu.
W takim środowisku bohaterki próbują sobie radzić, każda na swój sposób. Jedna jest wycofana i zmaga się z atakami paniki, druga ponętnie kusząca, kolejna harda i wysportowana, inna zachowuje klasyczny wdzięk i dystyngowanie, a ostatnia ćwiczy każdą pozycję i figurę do perfekcji. To ona ostatecznie wygrywa. Staje się Giselle, ale zanim doczeka się premiery trafia do szpitala z diagnozą skrajnego wycieńczenia organizmu.
To historia inspirowana życiem reżyserki opisywanego przedstawienia, o czym dowiadujemy się dzięki puszczonej z offu opowieści Anny Obszańskiej. Pojawia się jednak pytanie, czy taka sytuacja spotykana jest tylko w środowisku baletowym?
W mediach regularnie można znaleźć informacje o wypaleniu zawodowym, o braku umiejętności odpoczynku. Chodzenie po pomoc do psychoterapeutów staje się powszednie, a nawet jeśli sami z niej nie korzystamy, to nieustannie słuchamy lub czytamy na ten temat. Szukamy odpowiedzi na pytania: jak być szczęśliwym, jak mieć więcej energii, jak zwalczyć prokrastynację, jak uspokoić swój mózg.
To wszystko pokazuje w jakim zapętleniu obecnie żyjemy. Podobnie jak główna bohaterka spektaklu. Jeszcze nie wróciła do pełnej sprawności, by móc chodzić, a już o kulach ćwiczyła kolejną arabeskę.
Giselle, tańcz! w swoim przekazie jest bardzo wymowny. Do tego stopnia, że łatwo przeoczyć, jak ogromną i znaczącą pracę wykonują w tym spektaklu operatorzy świateł. A to właśnie ich praca bardzo mocno wpływa na klimat spektaklu.
W scenach rozgrywających się na sali prób widzimy całą przestrzeń sceny wraz z jej zapleczem: linami, drabinami, fragmentami dekoracji, sztankietami i rampami. Tutaj nasi bohaterowie ćwiczą w pocie czoła.
Jednak, gdy przenosimy się do finalnych prób na scenie, gdy tancerze są już w pełnej charakteryzacji i wśród scenografii, widzimy jak głębia sceny jest wyciemniana. Widz ma zobaczyć jedynie to, co znajduje się na jej froncie: sielankowe winobranie. Precyzyjne użycie świateł buduje świat przedstawienia.
Również w końcowym momencie spektaklu, kiedy tancerka trafia do szpitala. Moment hospitalizacji i ratowania życia ukazany jest w sposób nierealistyczny: fruwające nad głową lampy, niezliczone zastrzyki i blistry tabletek. A jednak właśnie tak może być odbierana nowa rzeczywistość, gdy zostajemy wyrwani z codziennych przyzwyczajeń, schematów i nawyków, kiedy konieczna staje się nauka życia od nowa.
Tytuł spektaklu, jest zdaniem rozkazującym. Po przedstawieniu można zadać sobie pytanie, ile w nas samych jest tytułowej Giselle i jak często tańczymy w takt nakazów? Czy tego chcemy? Gdzie jest nasza granica? Czy już ją przekroczyliśmy? Co tracimy? Czy cel jest tego wart? Czy mamy jeszcze siłę na stawanie się mocniejszym, lepszym, szybszym i silniejszym?
Reżyseria: Anna Obszańska
Dramaturgia: Maciej Podstawny
Kostiumy: Mateusz Jagodziński
Muzyka: Małgorzata Penkalla
Reżyseria światła: Aleksandr Prowaliński
Tutor rezydencji: Michał Borczuch
Asystent reżyserki: Adam Kuzycz-Berezowski
Obsada:
Barbara Biel, Arkadiusz Buszko, Adrianna Janowska-Moniuszko, Iwona Kowalska, Adam Kuzycz-Berezowski, Kacper Kujawa, Maria Wójtowicz, Agnieszka Ferenc, Magdalena Malik
Katarzyna Kojło-Naparzewska
Witajcie w mojej bajce
Czy idąc do teatru, odważysz się zatańczyć?
Tą barierę Katarzyna Sikora (choreografka i autorka koncepcji spektaklu) przełamuje już w pierwszej interakcji przedstawienia Dotyk za dotyk. Dansing. Na wejściu widzowie biorą się za ręce. Na czele grupy staje jeden z aktorów, który prowadzi ich na parkiet w dobrze wszystkim znanym wężyku.
Struktura spektaklu przypomina tytułowy dancing. Części taneczne poprzedzielane są przerwami, podczas których można usiąść przy stolikach i odpocząć. Nie oznacza to, że w tym czasie następuje przerwa. Występujący aktorzy rozmawiają z gośćmi lub opowiadają historie z dancingowych parkietów.
Jednym z celów przedstawienia było stworzenie miejsca do wspólnej międzypokoleniowej zabawy. Słychać to w wykorzystanych piosenkach. Od późnych lat 90 i piosenki Justyny Steczkowskiej powoli cofamy się m.in. przez Desireless, Irenę Jarocką, Annę Jantar i Bemibem, aż do Elvisa Presleya i wczesnych lat 60tych. Taki dobór muzyki tworzy most pomiędzy przynajmniej 4 pokoleniami.
To jak spędzicie ten wieczór pozostawione zostaje waszej decyzji. Możecie popijać wino i obserwować, to co dzieje się na parkiecie, ale również możecie dołączyć do tańczących: solo, w parach czy w grupach. Albo na moment stać się choreografem i wziąć udział w tworzeniu wspólnego układu tanecznego.
To wydarzenie nie przypomina tradycyjnego spektaklu. Zaciera się granica między widownią a sceną, między przestrzenią przeznaczoną dla widzów i aktorów. Tutaj wszyscy są razem. W zależności od informacji wyświetlanych na monitorach oraz komunikatów wypowiadanych przez Wewnętrzną Choreografkę (głos z offu), można było tańczyć w różnych, wskazanych strefach. Tego zabiegu nie traktowałabym jednak jako ograniczenie. Wręcz przeciwnie instrukcje i wyznaczona przestrzeń pełniły dla mnie funkcję stref bezpieczeństwa, podobnie jak kawiarnia. Porządkowały przebieg spektaklu i pozwalały lepiej się w nim odnaleźć.
Spektakl swojego przekazu nie opiera na słowach, tylko na ruchu, a on uzależniony jest od naszych wewnętrznych choreografów, których dzięki temu wieczorowi możemy w sobie odnaleźć. To sprawia, że każdy Dancing jest wydarzeniem, które już się nie powtórzy. Jednak za każdym razem zaobserwować można ten sam proces: na salę wchodzi skrępowana grupa obcych sobie ludzi, która nieśmiało tańczy po bokach sali, środek pozostawiając aktorom. Pod koniec role się odwracają: to widzowie tańczą na całej przestrzeni sali, a aktorzy stoją z boku i obserwują tańczących.
Taki efekt nie byłby możliwy w spektaklu opartym na tekście, natomiast taniec otwiera nowe możliwości. Przecież ruch towarzyszył człowiekowi jeszcze przed pojawieniem się słowa.
Koncepcja i choreografia: Katarzyna Sikora
Tekst: Michał Buszewicz
Muzyka: Kamil Tuszyński
Przestrzeń i światło: Aleksandr Prowaliński
Kostiumy: Michał Dobrucki
Współpraca dramaturgiczna: Maria Stokłosa, Michał Buszewicz
Asystent choreografki: Adam Kuzycz-Berezowski
Inspicjentka: Magdalena Kaźmierska
Obsada: Adrianna Janowska-Moniuszko, Ewa Sobczak, Magdalena Wrani-Stachowska, Konrad Beta, Arkadiusz Buszkol, Adam Kuzycz-Berezowski, Maciej Litkowski


Zadanie współfinansowane z budżetu Gminy Miasta Szczecin.
Powiązane artykuły
- Karta rabatowaSiódmy bilet za złotówkęZbieraj pieczątki w kasie biletowej na Wałach lub w Teatrze Małym!

- AD, PJM, napisyGramy z dostępnościamiW listopadzie i grudniu zapraszamy na spektakle grane z dostępnościami.

- Teatr Mały Brzmi dobrze - śpiewankiMieliśmy takie marzenie od dawna, że po prostu wspólnie pośpiewamy. Bez skrępowania, z radością, pełną piersią i co najważniejsze – razem.
